Czy slow life wyklucza produktywność?

Czy działania zwiększające produktywność, efektywność i organizację kłócą się z ideą slow life?
Być może pozornie tak, bo chcemy robić więcej, szybciej, lepiej… ale często robimy to w konkretnym celu. By mieć więcej czasu na rzeczy ważne, dla siebie, dla rozwoju, dla rodziny. Ostatnio namnożyły się, albo to ja częściej je znajduję, artykuły i kursy, które mają na celu lepszą organizację czasu i zarządzanie sobą w czasie.
Korzystam właśnie ze świetnego kursu CZAS PANI – 7 kroków do panowania nad czasem Aleksandry Budzyńskiej, która już wcześniej motywowała poprzez swoje teksty na blogu. Kursu jeszcze nie zakończyłam, więc efektami będę chwalić się później.
Dodatkowo jednym z moich zakupów na początku roku był Happy Planner, który w atrakcyjny sposób pomógł mi podsumować ubiegły rok i nakreślić cele na ten obecny. Autorki nie ustają w wysiłkach i wspierają posiadaczy plannera na Facebooku, poprzez regularne wpisy i motywowanie w stworzonej grupie. Jednym z nich jest trwająca akcja – Wyzwanie – Więcej czasu w 30 dni, której skrót wklejam poniżej i serdecznie polecam do wzięcia udziału.
więcej czasu w 30 dni
Reklama

Projekt urlop, projekt plaża

Ostatnimi czasy moje wyjazdy urlopowe stały się raczej spontaniczne. A dokładnie od 4 lat –  odkąd znam M., z którym odbyłam najfajniejsze podróże mojego dotychczasowego życia – najdalsze, najmniej oczekiwane i najcudowniejsze.
Założenia są proste, jeździmy poza sezonem, nie kupujemy żadnych all inclusive, żadnych first minute w nudnych resortach. Wystarczy kupić bilet lotniczy a reszta układa się sama 🙂 Gorąco w to wierzę, odkąd rok temu odbyliśmy samodzielnie zaplanowaną i zorganizowaną „backpackerską” wyprawę na Sri Lankę połączoną z Malediwami. Cudowna przygoda!
W tym roku również nie robiliśmy planów. Mi jak zwykle marzyła się Portugalia. Jestem zakochana w tym kraju i do szczęścia brakuje mi zwiedzenie północy i centrum kraju. Ale okazało się, że jeden nasz ulubiony kemping wycofał się z oferty Eurocampu a na drugim nie ma miejsc. Moje pragnienie zwiedzenia Toskanii nie zostało podzielone przez M., w związku z czym trwaliśmy przez jakiś czas w zawieszeniu i oczekiwaniu co los przyniesie.
Oferta dnia…
No i przyniósł 🙂 Los a raczej linie lotnicze i ich promocje. Szybka analiza dostępnych terminów, weryfikacja z kalendarzem, chwila rozkmninki kiedy oraz jak optymalnie dojechać do Berlina skąd jest wylot… i decyzja! Lecimy w maju! Na dwa tygodnie! Daleko i w ciepłe miejsce! Gdzie? To przez pewien czas pozostanie moją słodką tajemnicą, bo też nie jest to najważniejsze.
Tak naprawdę to co ważne, to fakt samego ustalenia, podjęcia decyzji i ta perspektywa wakacji. Już teraz czuję ekscytację na samą myśl o wyjeździe. Nie uwierzycie jaka byłam szczęśliwa gdy kliknęłam guzik „kup bilet”. Wręcz tańczyłam!
Teraz czeka nas okres przygotowań, planowania podróży i zwiedzania, rezerwacji noclegów.
Ale również bodziec do wdrożenia jednego z elementów postanowień noworocznych – czyli zadbania o sylwetkę. Serio, chciałabyć choć raz nie wstydzić się na plaży.
Zatem – wdrażam „projekt plaża” 🙂

Upływ czasu

Wczoraj – w sobotę obchodziłam urodziny. Trzydzieste piąte. Dużo? Nie powninnam się chwalić? Jakoś w ogóle nie mam problemu, żeby się do tego przyznawawać. Większość koleżanek równolatek w pracy kryguje się, wstydzi i zazdrości młodszym – towarzyszącym nam przedstawicielek tak zwanego pokolenia Y, które z lekką obawą patrzą na zbliżający czas „trójki z przodu”, a życie po trzydziestce wydaje się odległe i przerażające.
Zbliżająca się rocznica urodzin spowodowała taką małą refleksję, że chyba oto mija połowa mojego życia, zwłaszcza tego najbardziej aktywnego. Zakładając oczywiście optymistycznie, że żadna zaraza, wojna ani tzw. nieszczęśliwy wypadek nie skróci go w nieoczekiwanie krótszym czasie.
Nie czuję się staro. Nie mam obsesji na punkcie zapobiegania wszelkim objawom upływu czasu. Dopiero od roku używam kremu, który jest ukierunkowany na zapobieganie zmarszczkom, i to jedyne co robię w tym celu. Inna rzecz, że natura była dla mnie dość łaskawa i nie cera mi się nie marszczy (póki co) jak niektórym moim rówieśniczkom.
Ale też nie jest tak, że nie widzę żadnych zmian. Czuję, że jak nic ze sobą nie robię to stawy i mięśnie nie działają jak kiedyś, nie jestem tak elastyczna, i że aktywność fizyczna przy mojej biurowej pracy jest bardziej niż konieczna. Druga sprawa to obawa, że kolejny dodatkowy rok oddala mnie od możliwości urodzenia dziecka. Póki co nie mam, nie planuję dzieci i nie odczuwam silnej potrzeby „posiadania dzieci”, ale co jakiś czas świta mi myśl, że może jednak bym chciała dopełnić naszą rodzinę kolejnym pokoleniem.
Wszystkie urodzinowe przemyślenia prowadzą też do wniosku, że te kolejne lata, jeszcze „młode” lata chcę przeżyć jak najlepiej, jak najaktywniej. Tak by nie żałować, że ten najlepszy czas spędziłam wyłącznie na pracy.
Na fanpage’u Fb Charakterów znalazłam taki oto dekalog – przyznam, że wiele z tych punktów jest moimi celami do realizacji w tym roku, i które mam nadzieję staną się moimi nawykami.
szczęśliwe życie
A czy u Was upływ czasu powoduje jakieś większe emocje?

Nocna piekarnia

Pieczecie chleb?
Swój własny, bez ulepszaczy, prosty, pyszny i pachnący, ale za to wymagający planowania, czasu i ciepliwości?
Wróciłam do pieczenia po 10 latach. Wówczas na forach kuchennych i raczkujących blogach m.in. Liski i Tatter pojawiały się kolejne smakowite przepisy na domowe wypieki.
Kończyłam studia i siedziałam w domu męcząc się nad pracą magisterską. Miałam dużo czasu na coś co teraz wiem, nazywa się prokrastynacją i wypiekanie chleba. Piekłam wówczas zwykły chleb żytni na zakwasie, zachwycając się jak z 3 prostych składników wychodzi coś tak pysznego.
Potem przyszła praca, rutyna, „brak czasu” i po prostu wygoda związana z kupnem całkiem niezłego gotowego pieczywa.
Teraz, po latach wróciłam… Impulsów ku temu było kilka. Pod choinką znalazłam „biblię”: Chleb – Jeffrey’a Hamelmana, o której słyszałam od lat. Kilkanaście dni później, na Food Blogger Fest prezentację miał Piotr Kucharski – kucharz, który „wychował się w piekarni” i z dużym, zaraźliwym zaangażowaniem opowiadał o swojej pasji. Kilka razy podchodziłam do stoiska, gdzie promowano jego książkę pt. „Chleb. Domowa piekarnia”. W końcu. mimo postanowienia, że kolejna książka o chlebie jest mi zbędna (w duchu minimalizmu i zdrowego rozsądku) uległam, kupiłam, a na osłodę poprosiłam o autograf.
Druga sprawa to mocne postanowienie (tak, tak noworoczne …), żeby więcej uwagi przywiązywać do dobrego, zdrowego żywienia. Chleb jest jednym z tych elementów żywienia, który ostatnimi czasy jest często ulepszany wytworami fabryk dodatków do żywności, dzięki czemu nie przypomina ani smakiem ani konsystencją tego czego szukamy w chlebie.
Zatem piekę 🙂 Już w styczniu nastawiłam zakwas i przed urlopem zdążyłam upiec pierwszą partię najprostszego razowca. Dziś dotarła przesyłka z 15 kg różnych mąk i mam możliwość kolejny raz ożywić przetrzymywany w lodówkowej niewoli zakwas i upiec tym razem 2 rodzaje pieczywa. Jeden bochenek to standardowy żytni razowiec (wg P. Kucharskiego), który o dziwo, mimo upodobań M. do białego pieczywa bardzo mu zasmakował. Drugi to chleb Pain au levain, wg Hamelmana. O ile żytni to praktycznie pewniak, to na myśl o tym pszennym bochenku, wyrastającym w specjalnie zakupionym koszyczku i pieczonym na kamieniu czuję pewną ekscytację.
Jest północ i czekam by za pół godziny wyjąć gorącą niespodziankę z pieca.